Sinusoida wrażeń
Ekspert od win
02.11.2010

Sinusoida wrażeń

Autor posta Tomasz Kolecki
Tomasz Kolecki

0/10

Kolejna podróż do Piemontu właśnie uzyskała status bycia w czasie przeszłym. Chciałoby się rzec – niestety. Tym razem jednak, sam nie wiem, czy powinienem tak  powiedzieć. Hmm… Ale! Po kolei. 

Październik w Piemoncie to czas niezliczonych lokalnych festiwali poświęconych lokalnym specjałom – białym truflom, winu (z Barolo na czele) i ogólnie pojętym „trudnym zagadnieniom” dobrego spędzania życia. Trudnym po pominięcia oczywiście! A tutejsza kuchnia uchodzi za najlepszą w całej Italii. Nie ma co ukrywać, ja się pod tą tezą podpisuję wszystkimi kończynami i językiem na dokładkę.

Dzień pierwszy

Pierwszy wieczór spędziliśmy w winiarni położonej na grzbiecie słonecznej doliny, będącej lokalnym „cru” o nazwie Ravera. Dzielnie broniliśmy dobrego imienia synów Lechistanu, brnąc kolejno przez kolejne etykiety.  Na rozgrzewkę poznaliśmy najnowsze DOC w Piemoncie, czyli białe wino z odmiany Nascetta. Mineralna, tęga, dobrze alkoholowa, z pięknie wpisaną, skrytą kwasowością. Gdyby chcieć zobrazować posturę tego trunku, wypadałoby nazwać go „Pudzianem”. Następne potyczki stoczyliśmy z Dolcetto, Barberą i Nebbiolo o wiele mówiących dopiskach „d’Alba”. Przyszedł czas na coś na kształt „Superpiemonta” i z marszu wzięliśmy się za bary z okolicznymi osiłkami, czyli Barolo i Barbaresco. Pokonawszy wszystkich autochtonów, uradowani i zmęczeni udaliśmy się do hotelu, by reanimować nieco nasze obolałe bójką wnętrzności. I w tym momencie linia naszych doznań niebezpiecznie zaczęła się obniżać... Hotel  - cudo! Odrestaurowany pałacyk o początkach swego istnienia już w IX wieku. Restauracja - bon-ton. Z aspiracjami bycia odnotowaną i uhonorowaną przez przewodnik Michelin. A wszystko nie tak... „Wylansowany” sommelier z bródką a’la Cortez i rozwianym włosem potrzebował pięciu okrążeń sali i ponad kwadransa, by dowiedzieć się, które wino wybraliśmy, a następnie repetę scenariusza, by nam ją otworzyć. Chciałem poprosić o zdekantowanie czerwonego wina, lecz mając w pamięci przewidywany potrzebny czas i ilość zabiegów, zrezygnowałem.

Dzień drugi

Dzień drugi i trzeci upłynęły nam według niemalże bliźniaczego scenariusza, czyli na dzielnym borykaniu się z Rieslingiem, Dolcetto, Barberami d’Asti, ciekawymi cuvee, Freisą, Nebbiolo Langhe i Nebbiolo d’Alba, Moscato d’Asti, Barbaresco, Barolo i tutejszym specjałem - Barolo Chinato. Chłonąc cudowne pejzaże, zaglądając do kadzi z fermentującymi winami z zakończonych dopiero przed chwilą zbiorów, gubiąc się w winnicach i piwnicach umiejscowionych nawet w fortecznych lochach.

Gwiazdkowe gwiazdki

I zaraz po tych uniesieniach, przegrywaliśmy z kolejnymi „gwiazdkowymi gwiazdami” piemonckiej gastronomii, marnując w nich niezliczone wręcz godziny, by uraczyć się potrawami co prawda smacznymi, ale na pewno nie wartymi takiej oprawy i hałasu, porównując je do mojej ukochanej „Trattoria nelle Vigne”, serwującej tradycyjną lokalną kuchnię,  do której potrafię gnać z Verony 300 kilometrów, byle tylko zjeść skromne 8 daniowe „menu degustazione” złożone z potraw, które szef akurat dziś sobie wymyślił. A jak w końcu poprosiłem raz o dekantację, to zostałem ofukany przez Imć Kelnera, który znając doskonale owe wino uznał, że wcale, ale to wcale, nie potrzebuje ono tego zabiegu. A moje wrażenie jest takie, że Imć Kelner po prostu potrzebował czasu na inne zadania, do tego o dekantacji mając mgliste pojęcie, co udowodnił techniką wykonania tej czynności, którą podjął po moim skromnym i przepraszającym komentarzu. Nie. Nie mówiłem mu, że to wino znam od lat, że jego twórcę także znam od lat, że będę u niego na kolacji za tydzień, a obowiązki szefa kuchni z honorami i sukcesem (wiem o tym z przeszłości), pełnić będzie Signora Żona owego winiarza. Bo niby po co miałem mu tłumaczyć? I tak doskonale znał to wino…

Zakochany w Piemoncie

Bezkrytycznie dotąd zakochany w Piemoncie, po raz pierwszy moje uczucie zostało wystawione na próbę. Do tego wszystkiego, jak nigdy, pogoda była „pod psem”, skutecznie odbierając nam ochotę na spacer po Albie. Nie mówiąc o wizycie na głównym bazarze trufli i w najlepszej enotece w mieście O losie!  Co robić? Poszukać nowej wybranki?  O nie! Tak łatwo się nie dam! Bo wiem, że tym razem ujrzałem twarz mojej oblubienicy pomalowaną zbyt grubą warstwą, kiczowatego w dodatku, makijażu. Ale wiem, że następnym razem umówię się z nią taką, jaką ją poznałem. Ubraną skromnie i elegancko, tak jak to tylko ona potrafi.


Powiązane artykuły