rating 8/10

Nareszcie! Portugalia - ostatni nieodwiedzony jeszcze kraj winiarski starej Europy, został oficjalnie „odhaczony” na mojej mapie podróży za winem. Udało się ziścić to marzenie w ostatni tydzień listopada.

W dynamicznym tempie, w nieco w telegraficznym skrócie, lecz z pewnością w sposób dający możliwość posmakowania dwóch wiodących regionów kraju, mnóstwo kompetentnych informacji, spostrzeżeń potwierdzających dotychczasową wiedzę, a przede wszystkim – poznania trzech winiarzy, których nazwiska są wręcz emblematyczne zarówna dla historii, jak i dla aktualnej sytuacji w winiarstwie portugalskim.

Na pierwszy ogień – Porto i Vila Nova de Gaia. Obydwie nazwy związane z winami porto, jak Jacek z Plackiem. To stąd ruszały w świat, choć tak naprawdę – do Wielkiej Brytanii, w czasach mocno zamierzchłych. To tu leżakowały w magazynach po przybyciu do miasta z winnic położonych nad rzeką Douro, w jej wcześniejszym biegu. Zresztą – w pierwszym okresie to właśnie rzeka stanowiła arterię dla barek zapełnionych beczkami. Później ta rolę przejęła nowa linia kolei żelaznej, a dziś – transport drogowy, lecz wielu wytwórców zdecydowało już o składowaniu win w wytwórniach, tnąc koszty, a także mając w obecnych czasach możliwość zapewnienia winom odpowiednich warunków w miejscu ich powstawania, co wiek, albo i trzy, wstecz, było raczej nieosiągalne.

Po spacerze uliczkami starówki Porto, w całości uznanej za dziedzictwo Unesco, barką zbudowaną na wzór tych służących onegdaj do transportu beczek z winem, ruszyłem w krótki rejs po Douro. Była okazja obejrzeć z bliska mosty, m.in. ten autorstwa Gustava Eifel’a, a także niemal bliźniaczo podobny, spod ręki jego ucznia. Parę chwil wzdłuż Vila Nova i już lądowałem w przystani, wprost u stóp magazynów domu Taylor’s. A tu, nie ma co owijać w bawełnę, czekały same „przykre” niespodzianki – lunch z narodową chlubą, czyli bacalhao, popartym policzkami czarnej świni. Jeszcze tylko chwila, i już wędrowałem alejkami wśród beczek różnych rozmiarów, wypełnionych tym, o co wszak się cały czas dopraszałem w myślach błądzących wewnątrz mego marnego jestestwa – porto! W dużych drewnianych kadziach spoczywały ruby fine, reservy, vintage i lbv. W pomieszczeniu obok, w małych baryłkach, grzecznie czekały sobie na swój czas tawny różnych kategorii. Jak tu żyć? Jak tu żyć? Jak to jak? Degustując! Zatem, już po chwili i przez dłuższy czas, żyłem bardzo godnie i wygodnie…

Drugi i trzeci dzień poświęcone zostały w całości winnicom regionu Douro, rozciągniętym na tarasach wijących się wzdłuż zboczy otulających położoną niżej ich żywicielkę, czyli rzekę o tejże właśnie nazwie. Cóż za widoki! Choć wcześniej nie wierzyłem do końca, teraz wiem, że ani na krok nie ustępują tym z innych dolin, gdzie uprawa heroiczna jest głównym znakiem rozpoznawczym, czyli Wachau, Mozeli, Valtellinie i Północnemu Rodanowi.

Pierwszym z odwiedzonych winiarzy był jeden z przedstawicieli „Douro Boys” - Joao Ferreira, którego praprababką była legendarna „Ferreirnha”, najważniejsza kobieta w historii regionu, i jedna z najważniejszych w historii wina w pełnej jej rozciągłości. Oprócz wręcz wybitnych porto tawny, za którymi tęskniłem od dawna, głównym skarbem jego posiadłości, czyli Quinta do Vallado w pobliżu Peso de Regua, są wina wytrawne, reprezentujące nowoczesną twarz winiarstwa kraju. Wystarczy wspomnieć o winiarni, zbudowanej według tak modnej obecnie zasady podążania wina wraz z grawitacją, od pierwszego, najwyższego poziomu, na którym znajdują się prasy, młynki i taśmy do sortowania gron, aż po najniższy, czwarty, gdzie gotowe już wino leżakuje i czeka na swój czas wyruszenia w świat. Zresztą, najlepszym dowodem słów o nowej odsłonie był wytrawny muscat, zaserwowany przez gospodarza jako otwarcie kolacji. Na nocleg po „ciężkiej” kolacji, sturlałem się po schodach hotelu Quinta do Vallado, składającym się z dwóch części – odrestaurowanej w 2005 roku posiadłości zbudowanej przez Ferreirinhę, w której przyszło mi przeżyć wieczór i noc, i dopiero co otwartej, zbudowanej zgodnie z aktualnie obowiązującym stylem architektury. Znakomity pomysł, gdybyście chcieli wybrać się do Douro. Wszelkie udogodnienia charakterystyczne dla luksusowych, butikowych hoteli, są i pod ręką, i pod nogą. A śniadanko – samo pycha!

Dzień numer dwa w Douro przebiegł niczym pociąg z winem do Porto. Zresztą – jego tor przebiegał przez winiarnię Bomfim w Pinhao, należąca do anonsowanego wcześniej rodu Symingtonów. Klan to potężny i wpływowy w świecie wina, o Douro nawet nie wspominając, należący do słynnego Primum Familiae Vini.  W ich rękach znajduję się z tuzin domów porto, z Graham’s, Warre’s i Dow’s w pierwszej linii. W Bomfim powstają wina dla marki Dow’s, a aktualna technologia ich powstawania niejednego wprowadziłaby w osłupienie swoją… tradycyjnością. Betonowe tanki fermentacyjne, zmyślnie wykorzystujące prawa fizyki, by przepompowywać fermentujący moszcz na kożuch ze zmielonych gron. Betonowe tanki pielęgnacyjne, zabawnie wyglądające niczym wielkie igloo, w samym środku jednego z najcieplejszych regionów Europy. Fakt – wewnątrz są minimalnie zmodyfikowane, jednak tylko po to, by nie narażać wina na niepotrzebne niebezpieczeństwa. Wielkie, stare drewniane kadzie, które dawno już straciły swój dębowy smak, jednak świetnie pozwalają winom ustabilizować się i pooddychać. Słowem – klasyka! Inna sprawa, że mogłem hasać dowoli z pytaniami, mając za przewodnika Dominica Symingtona – istnego omnibusa w sprawach porto i Douro. Po spacerze prze osiemnastowieczną winiarnię – uwaga: grawitacyjną!!! – nadszedł czas na degustację. Na początek trzy wytrawne wina spod marki Altano, zaraz po nich trzy różnorodne kolorem i stylem porto z domu Martinez, a nastepnie: Graham’s Tawny 10, 20, 30 i… 40! Dużo wrażeń. Bardzo dużo. Na oddzielny tekst… Muszę jednak wspomnieć, że takim zestwieniem można wyraźnie się przekonać, na czym polega przełom ewolucji wina i zmiana jego zachowania. Na „deser” – Graham’s Quinta Malvedos Vintage Port 1999 vs Dow’s Vintage Port 1999. I bądź tu mądry, co lepsze…. Jednak nie bez kozery utarła się teza, że obydwa domy tworzą wina różne stylistycznie. Te dwa pokazywały to nader dokładnie. I żadnego nie stawiam ponad drugim, wiedząc, że każde z nich pokonałby brata w jemu sprzyjających okolicznościach przyrody. Taki przynajmniej był wynik rozmyślań po degustacji, przy kawie i herbatnikach serwowanych w zastawie z XVIII-go wieku, spoglądając z tarasu posiadłości na niesamowitą w tym miejscu panoramę Douro, rozjaśnioną listopadowym słońcem i z rzadka przesłanianą dymem ognisk palących się w winnicach.

Trudno było zebrać się w drogę. Zaprawdę: bardzo trudno. Jednak na swoją kolej czekały Lizbona i Alentejo, ale to już w następnym wpisie. Ciekawych widoków z wyprawy, zapraszam do odwiedzenia profilu wineconsultant.pl na fejsbuniu.