rating 8/10

Jeżeli pomyśleliście, że chcę się pochwalić spędzaniem czasu przełomu gdzieś na Karaibach, karmiąc Seszele z jednej ręki, w drugiej dzierżąc dzielnie drink z palemką – zapomnijcie. Okrucieństwo przydarza mi się zazwyczaj raz do roku, i to niezależnie od temperatur i aury na zewnątrz.

Święta spędziłem w podkarpackim odosobnieniu, a Sylwestra na spacerze po Warszawie i w domowych pieleszach. Ot, taka świecka tradycja człowieka, który wiele takich nocy przepracował. Żeby było jasne – z przyjemnością. Lata jednak lecą i każdą wolną okazję trzeba wykorzystać, póki czas.

I nim ruszę do rocznych podsumowań, podzielę się odkryciem, którego dokonałem wchodząc w zadumę nad ubiegłym rokiem. Otóż człowiek to jednak dziwna bestia, a organizm sam wie najlepiej, czego potrzebuje. Były upały – Prosecco, Sauvignon Blac i Pinoty lały się strumieniem. Przyszła jesień – pojawiły się solidniejsze biele z Burgundii i Nowego Świata plus czerwienie z Piemontu, Bordeaux i spółki. Przyszły pierwsze zimowe chłody – ruszyły do boju Zinfandele, Ripasso i Shirazy wspierane przez lekko podsłodzone Rieslingi i beczkowe biele.

Lecz kiedy przyszły prawdziwe mrozy… do łask wrócił Pinot Noir i orzeźwiające biele, z musującymi na czele! Skąd taka niekonsekwencja? Z ogrzewania, ma się rozumieć. Powietrze jest tak suche, usta wysychają od mrozu w takim tempie, że nic innego niż kwasowość i lżejsza materia ich nie uratuje. I chyba już nic innego mi nie pozostaje, jak sięgnąć po Rully, które już od wczoraj poznaje się z nami na nowo po raz sto czterdzieści tysięcy dziewięćset pięć dwanaście.